Wspomnienia z rzezi
Pisząc tekst o rzezi na warszawskiej Woli dotarłem do artykułów związanych z ludźmi, którzy przeżyli nie tylko II wojnę światową, powstanie warszawskie, ale też rzeź na Woli. Do tej chwili każdy z żyjących uciekinierów ma w pamięci to wydarzenie. Z tego też powodu mam dla nich wielki szacunek i tworząc ten tekst mam chęć upamiętnić te wspomnienia oraz zabitych przez faszystów.
W trakcie czytania wspomnień ludzi, którzy przeżyli rzeź na warszawskiej Woli, mogą przy każdym, nawet jak najlżejszym, napomknięciu o tym wydarzeniu stanąć i wspominać tak brutalne działania. Przynajmniej jest to mój domysł, nie wiem jak było tak naprawdę, bo mnie przy tym nie było jak był spisywane z ich pamięci, wspomnień oraz przeróżnych innych form zapisków. Z uwagi na wielkość tych ludzi chciałbym tutaj przytoczyć pamiątki ich przeżyć tamtych dni.
Wielkość człowieka spisana nie tylko w pamięci
Wspomina Jerzy Janowski, który w czasie rzezi miał 12 lat:
W Warszawie trwało powstanie. Było piękne lato. Wczesny ciepły ranek 5 sierpnia 1944r. nie zapowiadał wyroku na naszą dzielnicę. Był to piąty dzień Powstania Warszawskiego. Wola płonęła, unosiły się kłęby dymu i swąd palonych ciał, panował strach i przygnębienie. Niemcy ściągali posiłki w ludziach i w sprzęcie z tak zwanego kraju Warty – Poznania. Słychać było bez przerwy kanonady karabinów maszynowych i pojedyncze strzały oraz detonacje granatów. Na rozkaz Himmlera przybyły na przedmieścia Woli oddziały niemieckiej „odsieczy” pod dowództwem SS – Gruppenführera Heinza Reinefartha, oraz brygada kryminalistów i zawodowych przestępców niemieckich podkomendnych SS – Oberführera Oskara Dirlewangera. Pod osłoną czołgów i wozów pancernych rozpoczął się gwałtowny szturm miasta od zachodu, którego głównym traktem do Śródmieścia była ulica Wolska.
Pod domem, w którym mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Sowińskiego pojawiła się grupa szturmowa żołnierzy w mundurach niemieckich obwieszonych taśmami amunicji i granatami. Były to oddziały niemieckie i ich kolaboracyjni sprzymierzeńcy: Rosjanie i Ukraińcy. Widok był przerażający. Strach paraliżował poruszanie się i zapierał dech. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i plądrowało mieszkania, grabiąc, co się dało. Lęku, jaki nas ogarniał nie da się opisać. Nagle padły strzały i dwujęzyczne okrzyki: „raus”, „wychodzitie skorej”, „schnell”. Wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy rzucili się do wyjścia i tu znów padły komendy: „hände hoch”, „ruki wierch”, „pod stienku”.
Pod ścianą domu od ulicy uformowany został szpaler ludzi stojących przodem do ściany z podniesionymi rękoma. W tym szpalerze złożonym z sąsiadów stała nasza mama z dwójką młodszych dzieci (10 i 12 lat).
W odległości kilku metrów od nas stał Oddział Szturmowy, z peemami trzymanymi w ręku. Rozlegało się ludzkie skomlenie: „litości”. Potęgowała się groza. Na moment zaległa cisza, słychać było tylko szczęk repetowanej amunicji. Za chwilę miało być po wszystkim.
W tym przełomowym momencie między życiem a śmiercią, stał się cud. Z kierunku ulicy Grodziskiej biegło dwóch Niemców strzelających w górę, na znak, że czegoś chcą. Po dopadnięciu na miejsce okazało się, że było to dwóch oficerów niemieckich z Wehrmachtu i Bahnschutzu. Jeden z nich był Komendantem Posterunku Kolejowego, który istniał od kilku lat okupacji przy bocznicy kolejowej nieopodal naszego domu.
Po dramatycznych pertraktacjach z Oddziałem Szturmowym, które trwały wieczność i nieznanych nam argumentach oficerów, odstąpiono od egzekucji. Byliśmy ocaleni! Ocalenie jak się później okazało było za sprawą mieszkanki naszego domu, sąsiadki z górnego piętra, która znała język niemiecki i widząc narastający dramat pobiegła co sił w nogach błagać ich o ratunek, ratując nas w ten sposób od niechybnej śmierci.
W taki oto sposób część uratowanych przeżyło. Ktoś znał język niemiecki a w niektórych momentach miał jeszcze dodatkowe dojścia na przeróżnych komendach policji albo też w innych miejscach. Dla mnie osobiście jest to dowód, że część faszystów było naprawdę ludźmi i dało się namówić na odstąpienie od egzekucji.
Niektórzy ludzie uciekali w przeróżne miejsca, aby się schronić przed niemiecką ofensywą i rozstrzeliwaniem. Część z ludzi chroniła się w miejscach świętych (np. kościoły) albo w szpitalach. W pierwszym przypadku odnalazłem wspomnienie 12-letniej dziewczynki, która nazywała się Marysia Cyrańska.
Kazano nam wyjść (z dolnej cerkwi) na ul. Wolską. Tu zobaczyłam na szynach tramwajowych rozstawione karabiny maszynowe. Podprowadzono nas do rowu obok parkanu cerkwi. Kazano nam wejść do rowu, po czym padła salwa…
Strzelali z karabinu maszynowego oraz broni ręcznej. Gdy wszyscy upadli strzelanina ustała. Upadłam będąc ranną w lewe ramię. Oprócz tego odłamek ranił mnie w skroń i policzek. Leżąc zauważyłam, że człowiek nieznanego nazwiska poruszył się, wtedy Niemcy dobili go. Po sprawdzeniu, iż wszyscy nie żyją, Niemcy odjechali. Wówczas wstałam i zaczęłam wołać… Nikt nie odpowiadał. Wówczas poszłam przez Cmentarz Prawosławny do domu na ul. Elekcyjną 15. Gdy doszłam, zastałam wszystkich lokatorów domu, również babcię, ciocię Helenę Cyrańską i wuja Stanisława Cyrańskiego.
W tym czasie przybył do nas lokator z domu Hankiewicza z ulicy Wolskiej 129 i opowiadał o egzekucji, która tam się odbyła tego dnia. Wówczas wuj z tym mężczyzną postanowili udać się na miejsce tej egzekucji, celem niesienia pomocy rannym. Widziałam, jak weszli na wał cmentarza prawosławnego i w tym momencie spotkali idących niemieckich żołnierzy, którzy ich obu zastrzelili. Pozostałam z babcią i ciocią Heleną, ukryłyśmy się w ogrodzie przy domu.
Nazajutrz 6 sierpnia ciocia i babcia słysząc rozmowę w domu, udały się w kierunku tych głosów. Byli to Niemcy, którzy zastrzelili je. Widząc to, uciekłam przez cmentarz…
Ujęło mnie dwóch żołnierzy ukraińskich. Jeden z nich chciał mnie zastrzelić, drugi temu się sprzeciwiał. Puścili mnie wolno. Udałam się do Szpitala Wolskiego… Oprócz mnie był tam bezdomny chłopiec, który tak jak ja ocalał z tej samej egzekucji (jego rodziców zabili przy cerkwi). Nazywał się ten chłopiec Kępiński.
Szczególnym okrucieństwem wsławił się złożony z kryminalistów batalion Oskara Dirlewangera. Na jego szlaku znajdowały się jedno po drugim następne miejsca kaźni. O zbrodni z rejonie parku Sowińskiego od strony ul. Wolskiej opowiada ocalała Wacława Szlacheta, wówczas miał 43 lata:
W dniu 5.08.1944 r. o godz. 10-tej na podwórze naszego domu – Wolska 129, wpadł oddział niemiecki. Było ich kilkudziesięciu. Byli uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe i granaty. Dom był duży, posiadał przeszło 150 lokali i ok. 600 lokatorów… W domu pozostało kilkoro obłożnie chorych. Wyszłam z mieszkania z mężem, dwoma synami i dwiema córkami. Razem z innymi mieszkańcami domu, żandarmi kazali nam wyjść na ulicę Wolską, przejść jezdnię i zatrzymać się przy Parku Sowińskiego. Odłączono mężczyzn od kobiet oraz oddzielono od matek chłopców w wieku od 14 lat. Ustawiono nas przy siatce Parku Sowińskiego, zaczynając od bramy parku… do miejsca, gdzie stoi krzyż kamienny.
Stojąc pod siatką zobaczyłam, iż na rogu ul. Wolskiej i Ordona, stoi na podstawie karabin maszynowy, przy naszym domu w odległości około 10 metrów od ulicy Ordona, w kierunku Prądzyńskiego, stoi drugi karabin maszynowy. Widziałam też trzeci karabin, ale dziś już nie pamiętam, w którym miejscu (stał bliżej Prądzyńskiego). Z tych karabinów żołnierze niemieccy dali do nas salwy… Upadłam na ziemię. Nie byłam ranna. Na moje nogi padały zwłoki. Żyła jeszcze leżąca przy mnie, moja najmłodsza córka Alina.
Leżąc widziałam i słyszałam, jak żołnierze niemieccy chodzili pomiędzy leżącymi, kopali ich sprawdzając, kto jeszcze żyje. Żyjących dobijali pojedynczymi strzałami z rewolwerów… Widziałam, jak żołnierz podszedł do wózka, w którym leżały kilkumiesięczne bliźnięta mojej sąsiadki Jakubczyk i zastrzelił je. Przez cały czas słyszałam jęki konających… Zwłok męża i synów nie widziałam odchodząc z miejsca mordu, jednak ślad po nich zaginął. Zwłoki obydwu córek widziałam…
W zeznaniach Jana Grabowskiego można też odnaleźć okrucieństwo faszystowskich żołnierzy.
… 5 sierpnia 1944 r. wpadło na podwórze naszego domu przy ulicy Wolskiej 123 około 100 żandarmów niemieckich, ustawili się szpalerem aż do kuźni, która mieściła się w głębi ul. Wolskiej numer 124, prawie naprzeciwko naszego domu… Wyszedłem razem z żoną Franciszką, córką Ireną (mająca 4 lata) i synem Zdzisławem, Jerzym (5 miesięcy). Na placu przed kuźnią padł rozkaz, by wszyscy położyli się na ziemi. Z naszego domu grupa wynosiła około 500 osób. Gdy ja z rodziną doszedłem, na placu już leżeli ludzie.
Gdy już leżałem, zobaczyłem, iż jest ustawiony na podstawie karabin maszynowy… w odległości około 5 – 10 metrów. Niemcy zaczęli strzelać z karabinu maszynowego i karabinów ręcznych, a także rzucać granaty w tłum leżących ludzi… Po jakimś czasie strzelanina ustała, zobaczyłem, iż Niemcy przypędzili nową grupę ludzi… Strzelanina trwała z przerwami na dobijanie co najmniej 6 godzin… Po mnie żandarm trzy razy przeszedł butami, sam ranny nie byłem, ale żona i dzieci zostały zamordowane. Słyszałem jak żandarm mówił, by zabić mego 5 miesięcznego synka, który płakał, po czym posłyszałem strzał i dziecko ucichło… Leżąc udawałem zabitego… Gdy robotnicy noszący trupy przyszli, by i mnie zabrać, wtedy wstałem, wziąłem z nimi trupa do noszenia i robiłem to, aż do zakończenia roboty. Trupy nosiliśmy na dwie kupy… aż do zmroku. Jeden stos miał długość około 20 metrów, drugi – 15 metrów, szerokość około 10 metrów, wysokość ok. 1,5 metra … W dalszym ciągu za noszącymi trupy chodzili żandarmi i dobijali jeszcze żyjących…
O mordzie w kolonii Wawelberga przy ulicy Górczewskiej 15 relację złożyła kobieta o nazwisku Jakubowska. Nie tylko opisuje jak strzelano do ludzi, lecz przekazuje informacje jak podpalono budynek i dobijano uciekających z płomieni.
Dnia 7 sierpnia 1944 godzinie 9 rano, ulica Górczewska 15. Trzy czteropiętrowe bloki Wawelberga otaczają Niemcy z SS. Wrzucają do wewnątrz granaty, wokoło ustawiono karabiny maszynowe; nikogo nie wypuszczają. Dom podpalony ze wszystkich stron; kto wychodzi jest zabijany; poparzeni rzucają się z okien, nikt nie może wyjść z płomieni, palą się żywcem, cudem tylko mógł się ktoś stamtąd wydostać; wiem o jednej kobiecie, która z 2 piętra wyskoczyła oknem i ocalała; przy wyjściu pełno trupów tych, którzy chcieli uciec z płomieni; widziałam wśród nich kobietę z dzieckiem przy piersi.
Domy były otoczone ze wszystkich stron. Jak przypuszczam, mogło być w tych blokach do 2.000 (dwa tysiące) ludzi. Nikt żywy stamtąd nie wyszedł, chyba cudownym wprost sposobem, jak wspomniana wyżej kobieta.
Przerażającą relację złożyła Wanda Felicja Lurie, która zamieszkała przy ulicy Wawelberga 18.
Do 5 sierpnia 1944 r. wraz z trojgiem dzieci w wieku 11, 6 i 3,5 lat przebywałam w piwnicy domu Wawelberga 18. Byłam w ostatnim miesiącu ciąży. Około godziny 12-tej wkroczyli na podwórko Niemcy, wzywając ludność do opuszczenia piwnic. Zaraz potem zaczęli wrzucać do piwnic granaty zapalające… Na Wolskiej 55, przed bramą fabryki „Ursus” zgromadzono ponad 500 osób… Po godzinie wprowadzono mnie z grupą osób do wnętrza fabryki. Na podwórzu zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 metra… W grupie, w której byłam, było wiele dzieci po 10 – 12 lat, często bez rodziców…
Błagałam otaczających nas Niemców, by ratowali dzieci i mnie. Któryś zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu 3 złote pierścionki. Wziął je, lecz kierujący egzekucją oficer kazał mnie dołączyć do grupy idącej na rozstrzelanie… Odepchnął mnie tak, że się przewróciłam. Widział, że jestem o ostatnim miesiącu ciąży. Potem uderzył i popchnął mojego starszego synka wołając; Prędzej ty polski bandyto!… Dzieci szły płacząc… W pewnym momencie oprawca stojący za mną strzelił starszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci. Potem strzelano do mnie. Przewróciłam się na lewy bok. Kula trafiła w kark, przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez prawy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego, a wraz z kulą wyplułam kilka zębów.
Byłam przytomna i leżąc wśród trupów widziałam wszystko… Dopiero, gdy się zrobiło ciemno, egzekucje ustały. Oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali… Leżałam tak wśród trupów trzy dni. Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekuję, żyje. To dodało mi sił i kazało mi myśleć o ratunku… Po wielu próbach wydostałam się na ulicę Skierniewicką. Dołączyłam do małej grupki ludzi. Schwytali nas jednak Ukraińcy i zapędzili do kościoła świętego Wojciecha… Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką do obozu przejściowego w Pruszkowie, stamtąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie… 20 sierpnia urodziłam synka…
We wspomnieniach z rzezi wolskiej można też odnaleźć księży, którzy przeżyli i opisują wydarzenia. Autorem cytowanych słów jest ksiądz doktor Bernard Filipiuk
5 sierpnia 1944 roku Niemcy znowu wkroczyli do Szpitala Wolskiego, już w większej liczbie. Wśród nich byli Ukraińcy i Gruzini. Około godz. 1-ej oficer niemiecki z dwoma SS-manami wkroczył do gabinetu dyrektora szpitala, doktora Piaseckiego, przy którym byli profesor doktor Zeyland i ksiądz kapelan szpitala Ciecierski. Oficer ten ich zastrzelił. Zaraz po zastrzeleniu mówił mi o tym jeden z lekarzy. Wówczas Niemcy rozproszyli się po całym szpitalu i pod groźbą karabinów wyrzucali chorych z łóżek… Byłem po operacji brzucha. Niemiec uderzył mnie, zepchnął z łóżka i wypchnął na korytarz. Byłem tylko w piżamie i boso.
Przed szpitalem stał już długi szereg ludzi ustawionych czwórkami: chorzy, lekarze, siostry i ludzie, którzy schronili się w szpitalu… Poprowadzono nas Płocką i Górczewską w kierunku kolei obwodowej… Skierowano nas na podwórko jakiejś fabryki… Wyciągano ludzi partiami, najpierw zdrowych, później chorych… Ustawiano nas czwórkami po 12 osób. Zabrano nam zegarki i… Byliśmy już pewni, że idziemy na śmierć. Wówczas byłem już w sutannie, którą przyniosła mi siostra Szarytka… Miejscem egzekucji było duże podwórze. Stałem tam około 15 – 20 minut. I widziałem jak przede mną rozstrzeliwano każdą 12-tkę, strzelając w plecy.
W oczekiwaniu na śmierć, ojciec Jerzy Żychoń, misjonarz z Krakowa, który był chorym w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a ja jemu. Po czym odmówiliśmy głośno „Ojcze nasz”. Przy ostatnich słowach gestapowiec krzyknął: „Naprzód”! Usłyszałem po niemiecku: „Ognia”. Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ojcem Żychoniem, który mnie trzymał cały czas pod rękę. On mnie też za sobą pociągnął. Zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa. Gestapowiec podszedł do mnie, kopnął mnie w kolano, zaklął i strzelił w głowę – kula przeszła koło ucha. Byłem uratowany…
Muszę podkreślić, że nie tylko sami mężczyźni zostali rozstrzelani przy ulicy Górczewskiej. Ze mną były też i kobiety… Myślę, że były to żony, matki lub córki, które przyłączyły się same do swych najdroższych – najbliższych prowadzonych na śmierć…
W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się i nic nie odrzekł. Dziecko to długo czas po rozstrzelaniu matki kwiliło i płakało.
Inną relację dotyczącą Szpitala Wolskiego składa świadek przesłuchań Jan Bęcwałek
Staliśmy pod bramą budynku szpitalnego od ul. Górczewskiej. Dochodziły odgłosy dalszych egzekucji z miejsca, skąd wyratowaliśmy się przed chwilą.
W podwórzu szpitala znajdowały się budynki – szopy, z których w pewnym momencie Niemcy zaczęli wypędzać zgromadzonych tam ludzi. Byli to sami mężczyźni, przeważnie młodzi, nawet mali chłopcy 10 – 12 lat, większość ubrana jak powstańcy w różne mundury i bluzy z opaskami – tak jak latali po ulicach za rozkazem. Musieli być długo zamknięci, bo wychodzili jakby pijani i błędni.
Niemcy dali im łopaty i kazali kopać po przeciwnej stronie ulicy Górczewskiej – naprzeciw bramy szpitala, przy której stałem – w ogródku na kartoflisku, dół głęboki pewnie na 5 metrów. Słyszałem i rozumiałem rozkazy; obok mnie przeprowadzili.
Po wykopaniu dołu przeprowadzano ich po 25 bez koszul, tylko w spodniach, z podniesionymi rękami, ustawiano twarzą do dołu i Ukraińcy z rewolwerów strzałem z tyłu w kark zabijali ich. Trupy padały do dołu – przyprowadzano następnych. Nikt nie krzyczał, nie błagał, nie opierał się. Tak rozstrzelano kilkaset ludzi. Ostatnia niewielka grupa pozostałych zasypała dół ziemią. Była to druga egzekucja, którą tego dnia widziałem.
Innym wspomnienie związanym z rzezią w szpitalach jest harcerka sanitariuszka Wanda Łokietek, która wydarzenia opowiadała tak:
5 sierpnia od godzin rannych Niemcy atakowali nasz szpital od ulicy Wolskiej. Około godziny 18-ej wtargnęli na teren szpitala. Zdrowym kazali opuścić budynek, ciężko chorych pozostawili na łóżkach. Ustawiono nas pod murem. Było nas 15 w wieku 15 – 18 lat. Niemcy w bestialski sposób zaczęli rozstrzeliwać na naszych oczach – najpierw lekarzy, strzelając najczęściej w tył głowy. I tak doszli do nas. Kazali wystąpić kilka kroków naprzód, a sami strzelali do nas grupami. Wystąpiłam razem ze wszystkimi, śpiewając „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Na odgłos strzałów upadłam, a obok mnie z roztrzaskanymi głowami dziewczęta…
Na samym końcu z ostatniego pawilonu wyprowadzili siostry zakonne, było ich dziesięć. Wyszły odmawiając „Pod Twoją obronę”. Niemcy strzelali do nich pojedynczo. Następnie Niemcy podpalili szpital do piwnic, dobijając chorych na łóżkach (opowiadał o tym jeden z chorych, który schował się pod łóżkiem i ocalał)…
Egzekucje w piwnicach szpitali wyglądały tak w ustach Wiesławy Chełmińskiej.
Pozostała ludność cywilna i ranni. Esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy. Zawołano mnie do piwnicy z matką. Zaraz za drzwiami po wejściu zobaczyłam stosy trupów. Paliło się światło elektryczne. Na korytarzu stała grupa esesmanów z rozpylaczami gotowymi do strzału. Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam nie czekając, aż żołnierz strzeli do mnie. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić na stos około 20 osób, zanim je rozstrzelano…
Wspomina doktor Joanna Kryńska na temat zabijania w szpitalach:
W czasie Powstania Warszawskiego 1944 roku byłam przydzielona na punkt sanitarny AK do szpitala świętego Stanisława. Po zajęciu szpitala przez oddziały niemieckie pozostałam w szpitalu jako lekarz.
Około 10:08 przybył do szpitala Oberführer Dirlewanger, który zamieszkał w szpitalu. Znając dobrze język niemiecki, musiałam służyć jako tłumaczka i dzięki temu rozmawiałam z Dirlewangerem i innymi oficerami. Kierował on akcją na terenie ulicy Wolskiej i okolicy. Jeden raz do szpitala świętego Stanisława przyjechał Reinefarth.
Dirlewanger w rozmowie opowiadał mi, że jest przyjacielem Himmlera. W pierwszej połowie sierpnia 1944 roku w czasie rozmowy ze mną i z doktor Kubicą, Dirlewanger powiedział, że to co się dzieje w Warszawie z ludnością cywilną jest niczym wobec tego co się działo w Rosji, gdzie jego żołnierze nie pozostawiali po sobie żywego człowieka, mordując i gwałcąc kobiety.
Mówił, że to jest potrzebne dla zwycięstwa Niemiec, tym więcej, że chodzi o narody niżej stojące pod każdym względem od Niemców. Mówił, że jego oddziały są specjalnie szkolone do tłumienia partyzantki.
Współpracował on ściśle z gestapo warszawskim mieszczącym się przy kościele świętego Wojciecha. Był tam Spilker. Dirlewanger kilka razy wzywał Spikera do robienia czystki w szpitalu. Na skutek tego lekarze niemieccy wybierali kilkakrotnie ciężko chorych oraz młodych chłopców, których ukrywaliśmy trzymając w łóżkach. Zabrani przez gestapo częściowo byli doprowadzani do kościoła świętego Wojciecha, częściowo ginęli bez wieści.
W schronach szpitala pośród przebywającej tam ludności cywilnej z okolicznych domów gestapo wybierało ludzi na oko lub na podstawie donosów i kierowało częściowo do obozu w Pruszkowie, częściowo osoby te ginęły bez wieści. Były 3 lub 4 takie czystki (na wezwanie Dirlewangera).
Były też wywożone ze szpitala do Niemiec urządzenia szpitalne (mikroskopy, itp.) podobnie jak z innych szpitali.
O wyjątkowo perfidnej zbrodni zeznaje świadek Stefan Urlich.
W ciągu pierwszych dni Powstania Warszawskiego 1944 roku przebywałem w mieszkaniu przy ulicy Bema 56… W dniu 5 czy tez 6 sierpnia 1944 roku oddziały niemieckie wypędziły ludność cywilną z ulicy Bema. Ja zostałem, dzięki temu, iż pracowałem w kuchni dla kolejarzy niemieckich na Dworcu Zachodnim. W kilka dni po wysiedleniu ludności, 8 czy 9 sierpnia 1944 roku, zauważyłem, iż nad bramą domu ulicy Bema 54, została zawieszona flaga z Czerwonym Krzyżem, okna od strony toru kolejowego zostały zabite deskami, a przed bramą zauważyłem grupki, po dwóch, trzech esesmanów z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach.
W tym czasie ulica Bema do Dworca Zachodniego były prowadzone pod eskortą grupy ludności cywilnej wysiedlonej z innych dzielnic Warszawy. Esesmani z opaskami Czerwonego Krzyża, odłączali od grupy pędzonych, grupy dzieci lat 6 do 10, kaleki, staruszki i kobiety ciężarne i odłączonych prowadzili do domu Kosakiewicza. Widziałem to jadąc rykszą po kartofle dla kuchni… widziałem potem, iż dzieci wyglądały przez okna od ulicy Bema na parterze, starsi na pierwszym piętrze…
Pomiędzy godziną 23 a 24 usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza. Wydawało mi się, iż strzały padają z posesji Lilpopa, położonej naprzeciwko 54. Wyszedłem po cichu z domu, doczołgałem się do rowu po stronie toru kolejowego. Zobaczyłem wtedy, iż dom numer 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa rzucane na Niemców i wołanie dzieci: „Mamo”. Nikt z płonącego domu nie uciekł, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zorientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywcem…
Zdziwiły mnie też sytuacje podobne do tej jak opisywał Władysław Pec, który w czasie wydarzenia miał 44 lata.
W dniu 5 sierpnia 1944 roku około 12-tej Niemcy podpalili fabrykę makaronów, zaczęło w piwnicy robić się zbyt gorąco, ludność cywilna wyszła w liczbie 57 mężczyzn i nieco więcej kobiet z dziećmi. Ja i 10 mężczyzn ukryliśmy się jeszcze w piwnicy, po chwili jednak żandarmi przeszukujący piwnicę wykryli nas przy pomocy psa i wyciągnęli na podwórze. (…) Po odejściu kobiet z podwórza nam mężczyznom kazano stanąć pod parkanem murowanym z rękoma podniesionymi do góry, potem nastąpiły salwy z karabinu maszynowego. Strzelający celował w głowę. Otrzymałem postrzał w rękę, w okolicy kostki. (…) Zalała mnie krew z podniesionej ręki i upadłem. Gdy salwy i jęki ucichły, usłyszałem pojedyncze strzały. Żandarmi chodzili pomiędzy trupami, trącali leżących nogą, sprawdzając, czy kto jeszcze żyje, po czym dobijali pojedynczymi strzałami.
Po pewnym czasie leżąc z twarzą zakrytą okrwawioną ręką usłyszałem gwar od strony ulicy, potem salwy, jęki, błagania o litość i pojedyncze strzały. Zorientowałem się, że przybyła nowa grupa do rozstrzelania. Potem przyprowadzono jeszcze pięć razy grupy do rozstrzelania, przywaliły mnie dwa trupy. Egzekucja trwała do godziny 18-tej z przerwami na dobijanie i doprowadzenie coraz nowych grup.
(…) Leżałem pod trupami bez ruchu (bojąc się dobicia) aż do godziny 12 w nocy. Potem, ze względu na to, że panowała cisza, wyczołgałem się z fabryki makaronów do domu przy ulicy Płockiej 25, który stał w płomieniach.
Janina Józefa Mamontowicz opisuje jak przeżyła rzeź na Woli. W czasie wydarzenia miała 24 lata i przeżyła razem z synem.
W dniu 5.VIII.1944 roku wpadł do naszego domu oddział około 6 uzbrojonych żołnierzy niemieckich rzucając granaty do mieszkań i wołając, by mieszkańcy wychodzili (raus). Wyszłam prowadząc dwóch moich synków, Zygmunta lat 9 i Tadeusza lat 6. (…) Żołnierze zapędzili naszą grupę pomiędzy mieszkaniem dozorczyni a trzepakiem otaczając ja dookoła, ograbili nas z kosztowności. Na środku podwórka ustawili karabin maszynowy, dali do nas salwę. (…) Gdy strzały seryjne umilkły, posłyszałam pojedyncze strzały z pistoletu.
Zobaczyłam, iż żołnierze chodzą pomiędzy zwłokami dobijając z pistoletu lub kolbą karabinu żyjących jeszcze, którzy poruszali się lub jęczeli. Syn mój Zygmunt musiał się poruszyć, ponieważ, już odchodząc od miejsca, gdzie leżeliśmy, żołnierz niemiecki strzelił mu dwa razy w skroń, po czym syn mój skonał.
Zaraz po odejściu żołnierzy podniosłam się razem z synem Tadeuszem, który także żył i nie był ranny. (…) W grupie ocalałych po egzekucji przeszłam na II piętro naszego domu numer 23 przy ulicy Płockiej. Znajdowało się tam w pewnej łazience okno wychodzące na teren sąsiedniej posesji fabryki makaronów i cykorii, mieszczącej się przy ulicy Wolskiej 60. Wyskoczyłam oknem pierwsza prosząc siostrę, by mi wyrzuciła dziecko. Jednakże siostra zdenerwowana przeżyciami wyskoczyła sama, a za nią Kołaczówna i Biernacki, zostawili mojego synka, który pomimo nawoływań wyskoczyć nie chciał i pozostał sam w płonącym domu.
Podsumowanie
To co sami przeczytaliście to tak naprawdę ułamki wspomnień ludzi, którzy przeżyli to. Dla mnie to tak naprawdę o wiele więcej jest informacji ominiętych, w niektórych momentach specjalnie a w innych to bardziej z natury człowieka i jego pamięci. Sam czytając przeróżne momenty z rzezi to zastanawiałem się czy Ci, którzy tam byli to bohaterzy czy też osoby, które dostały łaskę boską, aby pokoleniom opowiadać o tym okrucieństwie. A do tego oczywiście przestrzegać pozostałych, aby nie dopuścić do podobnych czynów przez innych.
W obecnej chwili żałuję, że w czasie rozpraw sądowych oraz postępowań nie zostali skazani Ci, którzy odpowiadają za całe to wydarzenie i tak straszne wspomnienia. Dla mnie powinni zostać skazani na jak największe kary, może nawet na podobne przeżycia jak osoby, które musiały albo muszą nadal żyć z piętnem.
Bibliografia
1. http://www.sppw1944.org/index.html?http://www.sppw1944.org/powstanie/wola.html;